03-August-2019, 09:09:40
Grupa zombie wędrowała dalej. Z każdym dniem rośli w siłę, bowiem dołączały się do nich stwory polujące dotychczas samotnie. W grupie siła. Uczyli się tego każdego dnia, bowiem łatwiej zabić człowieka w pięcioro niż w starciu sam na sam.
Teraz było ich już dobrze ponad siedemdziesiąt. Okoliczne farmy i miasteczka obfitowały w ludność, która nie dość, że uzbrojona nie była, to jeszcze walczyć nie umie. Łatwy cel, łatwy łup, łatwy zombiak do kolekcji. Można powiedzieć, że wśród grupy wykształciło się coś na wzór hierarchii – ot, silniejsze osobniki zaczęły niejako nadawać tępo i kierunek marszu reszcie zbitej szarej masy. Kluczowy był także okres, kiedy się przemienili: świeżaki były nadpobudliwe, miały w sobie ogromny głód, natomiast starszaki potrafiły już wytrzymać na głodzie kilka godzin czy nawet całe dnie. Pete był starszakiem.
"Podlegała" pod niego podgrupa około 15 zombie. Szły one za nim krok w krok, noga za nogą, trup za trupem. Co prawda poruszali się oni razem z resztą stada, ale w chwili ataku działali na własną rękę. Na kończynę swej podgrupy. Zupełnie jak dzikie zwierzęta: niby razem, a jednak osobno.
Nicholson nie był na głodzie. Był niejako szczęśliwy, ale niestety problemem egzystencji zombiaka jest to, że wszystko cię bawi, ale nie możesz się uśmiechnąć, bo zgniły ci usta. Pete się w to doskonałe wpisywał, jednakże jemu usta jeszcze nie zgniły, ale nie uśmiechał się. Bo był pikolonym zombie. Zombie się nie uśmiecha. Zombie zabija. Dla większego dobra oczywiście.
Trupy zbiliżyły się do największego miasta USA, jakim był Nowy York. W oddali było słychać jakieś strzały. Był to swoisty wabik – rzucili się biegiem ku wystrzałom.
Teraz było ich już dobrze ponad siedemdziesiąt. Okoliczne farmy i miasteczka obfitowały w ludność, która nie dość, że uzbrojona nie była, to jeszcze walczyć nie umie. Łatwy cel, łatwy łup, łatwy zombiak do kolekcji. Można powiedzieć, że wśród grupy wykształciło się coś na wzór hierarchii – ot, silniejsze osobniki zaczęły niejako nadawać tępo i kierunek marszu reszcie zbitej szarej masy. Kluczowy był także okres, kiedy się przemienili: świeżaki były nadpobudliwe, miały w sobie ogromny głód, natomiast starszaki potrafiły już wytrzymać na głodzie kilka godzin czy nawet całe dnie. Pete był starszakiem.
"Podlegała" pod niego podgrupa około 15 zombie. Szły one za nim krok w krok, noga za nogą, trup za trupem. Co prawda poruszali się oni razem z resztą stada, ale w chwili ataku działali na własną rękę. Na kończynę swej podgrupy. Zupełnie jak dzikie zwierzęta: niby razem, a jednak osobno.
Nicholson nie był na głodzie. Był niejako szczęśliwy, ale niestety problemem egzystencji zombiaka jest to, że wszystko cię bawi, ale nie możesz się uśmiechnąć, bo zgniły ci usta. Pete się w to doskonałe wpisywał, jednakże jemu usta jeszcze nie zgniły, ale nie uśmiechał się. Bo był pikolonym zombie. Zombie się nie uśmiecha. Zombie zabija. Dla większego dobra oczywiście.
Trupy zbiliżyły się do największego miasta USA, jakim był Nowy York. W oddali było słychać jakieś strzały. Był to swoisty wabik – rzucili się biegiem ku wystrzałom.