Kiedy spadł pierwszy dom w naszej osadzie, nikt za bardzo się tym nie przejął. Oczywiście nastał Dzień Smutku, bo Mrok – ukryte w wiecznej mgle trzewia świata – przyjął na swoje łono Bardila, Elg i trójkę ich dzieci.
Ale takie rzeczy już się przecież zdarzały.
I wciąż będą się zdarzać, póki nasze plemię nie znajdzie w sobie dosyć odwagi, by porzucić domy na skałach i przenieść się z powrotem na ziemię.
Dzisiaj jeszcze mamy wybór: zostać albo odejść, jednak wkrótce zastąpi go inny, jednocześnie znacznie prostszy i znacznie trudniejszy: umrzeć tutaj, w naszych lichych domkach wiszących niczym przejrzałe owoce na skalnych słupach, których szczyty – o ile jakieś istnieją – nikną wśród wiecznych chmur, czy też stracić życie w Mroku, szukając dla siebie kolejnej szansy.
Bardil i jego rodzina zginęli nocą, cicho. Jeszcze wieczorem ich lekki, ale solidny dom, przypominający wielkie, biało-brązowe jajo, przylegał do skalnej półki – zdawałoby się – tak mocno, jakby w nią wrósł, przytwierdzony do kamienia lianami z drzewa Rae, na których można stępić najostrzejszy nawet nóż, nim zdoła się przeciąć choć jedną. Rano natomiast nie było już po nim śladu. Nikt nic nie zauważył ani nie usłyszał. I to było najgorsze, ta bezradność; świadomość, że nie mieliśmy żadnych szans, by jakoś pomóc nieszczęśnikom.
Następnej nocy zniknęły kolejne dwa domy, a ludzie zaczęli się bać. Staranne oględziny miejsca wypadków nie wykazały jednak niczego: żadnych śladów pożaru, sabotażu, ataku dzikich zwierząt, czy jeszcze dzikszych ludzi z innych plemion – przed większością tych kreatur, zarówno dwu– jak i wielonożnych, chroniła nas właśnie niebotyczna wysokość, na której żyliśmy… ale przecież nie przed wszystkimi – i nie przed wypadkami, takimi jak odłamanie skały, czy inne ingerencje ze strony natury. Kilku śmiałków zeszło nawet na ziemię, by poszukać resztek roztrzaskanych budynków, ale tylko jeden z nich znalazł coś ważnego: śmierć.
Zostało więc tylko jedno wyjaśnienie – magia.
A magia, to przecież ja… Ja i mój ród.
I tak oto umiejętność, dzięki której cieszyliśmy się szacunkiem, dostatkiem i posłuchem w całej Wiszącej Osadzie, nagle stała się naszym przekleństwem. Tym niebezpieczniejszym i trudniejszym do zniesienia, im więcej domów zaczęło przepadać.
A zarówno domy jak i ich mieszkańcy znikali każdej nocy. Nie pomagało wystawienie wart, dodatkowe umocnienia, bezwzględny zakaz używania ognia wewnątrz wzniesionych z drewna i wieliściowego płótna budynków, mogących zająć się płomieniem od pojedynczej iskry i spopielić w ciągu kilku chwil, ani nawet zaklęcia ochronne, które wraz z dziadkiem, ojcem i jego rodzeństwem roztaczaliśmy regularnie nad każdym domostwem.
Robiliśmy co w naszej mocy – a tej mamy sporo jak na zwykłych śmiertelników – ale budynki, nawet te największe; jedno czy dwupiętrowe, nadal znikały i nikt nie wiedział ani kiedy, ani w jaki sposób.
Mój dziadek, Kurmet, może już nie najpotężniejszy, ale najmądrzejszy i najbardziej doświadczony członek rodu, a pewnie i całego plemienia, również nie potrafił rozwiązać tej zagadki, choć kiedy stało się jasne, że sprawa jest naprawdę poważna, przez cały dzień nie wychodził z domu, w którym zamknął się ze swoimi dziećmi – moim ojcem, jego dwoma młodszymi braćmi i ich siostrą – oraz starszyzną osady, i obradowali.
Rodzeństwo ojca nie miało jeszcze własnego potomstwa, więc byłem jedynym przedstawicielem trzeciego pokolenia rodu. Co prawda, o kilka tylko lat młodszym od ciotki Orlei, ale wciąż jeszcze dzieckiem, które ledwie zbliżyło się do wieku męskiego. I choć mocą oraz talentem magicznym w niczym nie ustępowałem nawet dziadkowi – Ori uważała, że w swoim czasie przewyższę i jego, i wszystkich pozostałych członków rodziny – to jednak nie dopuszczono mnie do obrad.
Byłem więc zły, że potraktowano mnie protekcjonalnie i rozczarowany, bo z całego serca chciałem jakoś pomóc albo przynajmniej słuchać mądrości starszych i uczyć się od nich.
Chciałem też zrozumieć, co dzieje się z moim światem.
Orlea, którą traktowałem bardziej jak przyjaciółkę niż krewną, doskonale rozumiała, co czuję i postanowiła nieco osłodzić mi gorycz ojcowskiej odmowy. Kiedy tylko starsi udali się na naradę, a ja zostałem stanowczo odprawiony i z całych sił starałem się nie rozpłakać, ciotka skinieniem głowy dała znak, żebym szedł za nią. Przeprosiła dziadka, który jako gospodarz stał w drzwiach pokoju, witając gości, i obiecała, że za chwilę dołączy, dodając jednoczenie, by na nią nie czekali. Dziadek skinął głową, jednocześnie uśmiechając wyrozumiale, a Ori powiodła mnie na szeroki taras, rozciągnięty nad dachem naszego domu; mało kto w osadzie mógł sobie pozwolić na taki luksus.
– Barhunie… – Gdy tylko znaleźliśmy się na miejscu, Orlea zwróciła się do mnie pełną, męską wersją mojego imienia. Aż zadrżałem; tak dostojnie, a jednocześnie obco i złowrogo zabrzmiało to słowo. I choć od dawna po cichu marzyłem o dniu, w którym usłyszę, jak ojciec po raz pierwszy wypowie je na głos, uznając tym samym, że jego syn stał się już dorosły, w tamtej chwili oddałbym wszystko, by ciotka nazwała mnie po prostu Barim, tak jak zwykle. Ale Orlea nie zwracała się do chłopca, którym przecież byłem, tylko do mężczyzny, którym miałem się dopiero stać. Albo już się stawałem. Zrozumiałem to natychmiast i mimo niemal zabobonnego lęku, którego doznałem, spojrzałem w brązowe, zazwyczaj roześmiane oczy Ori tak poważnie i twardo, jak tylko potrafiłem. Ta manifestacja dorosłości rozbawiła ją, ale też i wzruszyła. Jednak nie pozwoliła, by emocje w jakikolwiek sposób wyrwały się poza roziskrzone dumą spojrzenie.
– Barhunie – powtórzyła po chwili – czy możemy oczekiwać twojej rady i pomocy teraz, w godzinie potrzeby?
– Wysłucham cię, czarodziejko Orleo z rodu Atterana – odparłem formalnie, składając przy tym równie formalny ukłon.
– Słuchaj zatem, Barhunie, synu Tobariego z rodu Atterana, czarodzieju! – Ori odwzajemniła ukłon. Na tarasie nie było nikogo prócz nas, więc cały ten ceremoniał był nie tylko niepotrzebny, ale wręcz komiczny, a mimo to oboje potraktowaliśmy go bardzo poważnie.
– Wiem, że chciałbyś wziąć udział w naradzie i być przydatny rodzinie, więc będziesz… ale tutaj, na zewnątrz.
– Tutaj? Ale… Ale do czego?
– Chciałabym, żebyś nas strzegł… Tak – dodała po chwili, odpowiadając na moje nieme pytanie. – W domu nikt nam nie zagraża, lecz tutaj czyhają potężni wrogowie.
– Ci, którzy atakują osadę? – upewniłem się.
– Nie tylko oni… Cokolwiek się tutaj dzieje, ma związek z magią, więc mieszkańcy podejrzewają o to całą naszą rodzinę… Oczywiście nie wszyscy – uspokajająco zacisnęła dłoń na moim ramieniu, gdy spostrzegła, jakie wrażenie wywarły jej słowa – a i ci, którzy tak myślą, na razie jeszcze za bardzo się nas boją, by wziąć sprawy w swoje ręce. Ale jeśli czegoś nie zrobimy, to wkrótce wszystko się zmieni. A kto wie, może już teraz znalazłby się ktoś na tyle śmiały i głupi, by zakraść się do naszego domu i spalić go albo spróbować strącić w przepaść z nami wszystkimi w środku. Dlatego potrzebujemy strażnika, który nie dopuści w pobliże domu nikogo; ani obcego, ani przyjaciela. Będziesz więc tym jedynym, który stanie dzisiaj między rodziną a jej wrogami i, jeśli przyjdzie taka potrzeba, oddasz życie broniąc jej. Jeśli ktoś, ktokolwiek, spróbuje się zbliżyć, odpraw go. Jeśli nie będzie chciał odejść, nie wahaj się użyć magii i wołaj nas natychmiast. A razie otwartego ataku… Będziesz potrafił zabić człowieka, Barhunie?
Ori od zawsze wiedziała, jak ze mną rozmawiać, by osiągnąć swój cel. Tym razem było nim wyłącznie poprawienie mi samopoczucia, a ciocia, choć nie kłamała o grożących nam niebezpieczeństwach, jednak wyraźnie przesadzała z powagą misji, którą chciała mi powierzyć. Oboje doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę, ale i tak byłem pod zbyt wielkim wrażeniem jej ostatnich słów, by odpowiedzieć, więc tylko skinąłem głową.
– Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. A teraz wybacz, czekają na mnie… I nie martw się – szepnęła konspiracyjnie, tym razem nie próbując już ukryć uśmiechu – opowiem ci później o wszystkim tak dokładnie, że uśniesz z nudów.
Moja warta trwała niemal do samego wieczora i była przeraźliwie nudna. Co prawda wielu mieszkańców Wiszącej Osady, przemykających w sobie tylko znanych sprawach po pajęczynach linowych mostów łączących ze sobą poszczególne budynki, zatrzymywało się na chwilę i wpatrywało w nasz dom, ale na ich twarzach widziałem wyłącznie ciekawość i nadzieję, że ród Atterana znów zdoła ocalić ich przed złem tego świata. Nikt jednak nawet nie próbował się do nas zbliżyć.
Ori dotrzymała słowa. Kiedy zebranie się skończyło i starsi wioski odeszli do swoich domów – równie zasępieni i milczący jak o poranku, jednak zdecydowanie bardziej zmęczeni – przyszła na taras, niosąc w ręku kolację dla nas obojga, i zdała relację z narady. Nie trwało to jednak długo, bo tak naprawdę nie było za bardzo o czym opowiadać. Wszyscy zgadzali się, że zostaliśmy ofiarą napaści i że wróg dysponuje naprawdę potężną magią. Nikt nie wiedział jednak, kim może być i czego od nas chce. Co gorsza, nawet Kurmet nie był w stanie wymyślić, jak się przed nim bronić.
Ustalono więc tak naprawdę tylko jedno: jak najszybciej trzeba posłać kogoś w Mrok, by spróbował odnaleźć wroga i czegoś się o nim dowiedzieć.
– Zdecydowaliście już, kto pójdzie?
– Tak, ja. – Ori odparła obojętnie, przełykając kawałek omleta.
– Ty!? Ale chyba nie w pojedynkę!?
– Nie, oczywiście że nie… Przecież i tak byś mnie puścił samej, prawda? – Ciocia mrugnęła porozumiewawczo i roześmiała się serdecznie, widząc moją ogłupiałą minę, mającą wyrażać jednocześnie wszystkie uczucia, które mną targały: niedowierzanie, radość, dumę i przerażenie, więc, w rezultacie, zapewne nie wyrażającą zupełnie nic.
Byliśmy gotowi do drogi na długo przed świtem. Zależało nam bowiem, by znaleźć się w Mroku, nim ten na powrót zostanie zepchnięty do swojego mglistego królestwa przez nadchodzący dzień. Powinniśmy wyruszać, jednak matka nie chciała wypuścić mnie z objęć i błagała zarówno ojca jak i dziadka, by zmienili decyzję. Kurmet odpowiedział jednak krótko:
– Sirel, wiesz dobrze, że to nie nasze postanowienie. Bari, jesteś pewien, że chcesz iść?
– Tak, dziadku – odparłem bez wahania, choć serce pękało mi na widok łez matki.
– Zatem ustalone – dodał ojciec. – Siri, puść go, jest już prawie mężczyzną, nadszedł jego czas.
Mama westchnęła i uwolniła mnie ze swoich objęć. Bałem się spojrzeć jej w oczy, obawiając się, że dostrzegę w nich niemy wyrzut, może nawet oskarżenie o zdradę, ale ona westchnęła tylko, przytuliła mnie jeszcze raz, bardzo mocno, i powiedziała:
– Bezwzględnie słuchaj Ori, bądź ostrożny i zachowuj się grzecznie, dobrze?
– Mamo…!
– No i najważniejsze: wróć z totemem wartym najwspanialszej z pieśni.
I tak oto wstąpiłem na Drogę Totemów.
W czasach praojców, gdy wciąż byliśmy Ludem Ziemi, totemy zapewniały nam opiekę przodków i przyjaznych bóstw. Okazało się jednak, że czasem to za mało, więc nauczyliśmy się zdobywać je również na pokonanych wrogach, których zniewolone duchy muszą chronić właściciela totemu i wspierać go w walce.
Zostaliśmy opuszczeni na sznurowej drabince na niewielką, pogrążoną w wiecznej mgle, więc zupełnie niewidoczną z dołu, skalną platformę, unoszącą się jakieś trzydzieści stóp nad ziemią. Tutaj Ori pokazała mi ukrytą między skalnymi pęknięciami, cienką jak pajęczyna nitkę, której pociągnięcie uruchamiało dzwon sygnalizacyjny w osadzie. Ciocia zachęciła, bym pociągnął ją dokładnie cztery razy, bardzo delikatnie. Znak ten mówił bowiem, że jesteśmy na platformie i wszystko z nami w porządku. Każdy inny oznaczał kłopoty lub niebezpieczeństwo. Nie usłyszeliśmy dzwonu, ale po chwili drabinka powędrowała w górę; szybko i bezszelestnie – sygnał został odebrany.
Dalszą drogę w dół pokonaliśmy pieszo, schodząc po ścieżce, której znalezienie było praktycznie niemożliwe nawet w pełnym dziennym świetle, jeśli ktoś nie wiedział, gdzie jej szukać.
Dla mnie była to pierwsza w życiu wyprawa w Mrok i pewnie nigdy nie zdołałbym zejść, ale Orlea stąpała po śliskich skałach bez wahania, od czasu do czasu zatrzymując się tylko, by wskazać kilka charakterystycznych punktów, które w przyszłości miały mi umożliwić samodzielne odnajdywanie drogi.
Nie wszystkie z nich zapamiętałem.
– Co teraz? – wyszeptałem, gdy już znaleźliśmy się bezpiecznie na ziemi.
Rozglądałem się chciwie dookoła, jednak Mrok pilnie strzegł swoich tajemnic i jedyne, co udało mi się dostrzec poprzez opary mgły, to upiorne sylwetki wieliści i potężnych, strzelistych drzew sabari. Szybko zrozumiałem, że to splątane gałęzie tych olbrzymów są odpowiedzialne za to, iż Mrok jest Mrokiem – praktycznie nie przepuszczały bowiem słonecznego światła i nie wypuszczały przesycającej powietrze wilgoci, skraplającej się w zimną, lepką mgłę.
– Udamy się do Miasta Gałęzi, zasięgnąć rady i języka. Postaraj się być cicho, wypatruj niebezpieczeństw i nie dopuść, bym straciła ci się z oczu.
– Jakich niebezpieczeństw mam wypatrywać?
– Pamiętasz, czego cię uczyłam? Tutaj może zabić nas wszystko, nawet powietrze. Najgroźniejsze są jednak żywe istoty, bo bagien, trujących oparów i pułapek rozmieszczonych przez ludzi można uniknąć, a z niektórymi bestiami będziemy mieli jakiekolwiek szanse, tylko jeśli w porę dostrzeżemy niebezpieczeństwo. Tak więc zwracaj uwagę na każdy, najmniejszy nawet ruch.
Droga do Miasta Gałęzi nie była zbyt długa, a my poruszaliśmy się najszybciej jak to tylko było możliwe, nie robiąc przy tym zbędnego hałasu i nie tracąc czujności. Wydawało mi się jednak, że nasza wędrówka trwa już od wielu godzin i nigdy się nie skończy. Albo może, że czas się zatrzymał, a my, mimo nieustających wysiłków, nawet na krok nie oddaliliśmy się od Wiszącej Osady. W Mroku niewprawne oko nie było bowiem w stanie dostrzec ani upływu czasu, ani różnic w uśpionym we mgle krajobrazie. Nie było tutaj też żadnych widocznych ścieżek czy jakichkolwiek innych śladów życia – najmniejszy nawet ruch czy dźwięk nie zakłócał upiornego spokoju Mroku. A mimo to czułem wyraźnie, że las żyje i czeka przyczajony, jakby chciał się ukryć przed niebezpieczeństwem, albo… cierpliwie czyhał na swoją ofiarę.
Orlea, w towarzystwie starszych braci, zapuszczała się jednak w tę dzicz od najmłodszych niemal lat, szczyciła się więc, że jest doskonałym tropicielem, myśliwym i przewodniczką. A przy tym jej magiczna moc była równie potężna, choć bardziej subtelna, co moc każdego z jej braci, z wyjątkiem może wuja Haruna, bohatera osady, którego najcenniejszymi totemami były: naszyjnik z kłów leśnego smoka i kostur Gurino – potężnego maga z wrogiego nam plemienia Borsuków.
Ciotka zmierzała więc pewnie do celu, nie zdradzając przy tym najmniejszych nawet oznak strachu czy choćby niepokoju, który z mojego serca powoli wysysał całą odwagę. A tej, jak się okazało, nie miałem aż tyle, ile chciałbym z siebie wykrzesać.
Kiedy wreszcie dotarliśmy w pobliże Miasta Gałęzi, przewodniczka zatrzymała się nagle i złapała mnie za ramię. Byłem wtedy już bliski paniki i chyba tylko obecność pewnej siebie Ori, która cały czas obserwowała mnie czujnie choć bardzo dyskretnie, sprawiała, że nie upadłem na duchu zupełnie. W tamtej jednak chwili, widząc konsternację na jej twarzy, spodziewałem się już tylko najgorszego.
– Czujesz coś? – zapytała szeptem, odciągając mnie od własnych, ponurych myśli.
Zamknąłem oczy, by, wyłączywszy jeden zmysł, wzmocnić pozostałe, tak jak mnie tego uczono, a potem wziąłem głęboki, nieśpieszny oddech.
Poczułem wyraźny zapach lasu – zapach, który miałem pokochać już na całe życie; butwiejące liście i żywicę, opary mgły, zimne i nieprzyjemne, oraz woń dymu… Nie, nie dymu – uświadomiłem sobie niemal natychmiast – spalenizny.
Podzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z Ori, a ona z aprobatą kiwnęła głową. Nie pochwaliła mnie, niestety, jednym ze swoich uśmiechów, lecz pozostała zamyślona. Po chwili szepnęła:
– Zapach unosi się od strony miasta, a do niego zostało nam jeszcze niemal ćwierć mili. Jakie z tego wnioski, Bari?
– Jeśli rzeczywiście zapach pochodzi z miasta – odparłem po chwili – to ogień musiał być potężny. Być może spłonęła nawet cała osada… Ktoś ich napadł?
– Tak przypuszczam. Jak dawno temu?
– Nie czuć już dymu, więc ogień wygasł. Zapach spalenizny jest jednak wyraźny nawet z tej odległości więc… – pokręciłem bezradnie głową. – Nie wiem, jak zachowuje się ogień w Mroku. Tu jest bardzo wilgotno, więc pewnie wszystko pali się wolniej… – spojrzałem na ciotkę pytająco.
– Ale też łatwiej gaśnie – dopowiedziała. – A we mgle zapach utrzymuje się znacznie dłużej. Myślę, że pożar wybuchł wczoraj lub nawet przedwczoraj, więc napastnicy najprawdopodobniej już odeszli. Mimo to musimy być jeszcze bardziej ostrożni.
– A jeśli to nie Miasto Gałęzi? – zapytałem, trzymając się resztek nadziei. W końcu Wiewióry byli jednymi z bardzo nielicznych naszych przyjaciół i najważniejszym partnerem handlowym. Ich zagłada byłaby prawdziwą klęską i dla Wiszącej Osady.
– W tym lesie nie ma suchych drzew, które mogłyby zająć się ogniem, a innych osad w pobliżu nie ma. – Ori rozwiała moje nadzieje. Potem dodała, jednak bez przekonania: – Ale może nie wygląda to tak źle, jak nam się wydaje… Chodźmy!
Rzeczywistość faktycznie okazała nie taka zła, jak przypuszczaliśmy – była znacznie gorsza.
Z każdym krokiem smród spalenizny się nasilał, a gdy stanęliśmy u podnóża osady, która w gruncie rzeczy była kopią naszej, tyle że umieszczoną na drzewach, a nie na skałach, i znacznie ludniejszą… przynajmniej jeszcze do niedawna, stał się niemal nie do zniesienia. Tym bardziej, że teraz wzbogacała go woń mięsa; jednocześnie zwęglonego i już gnijącego. Całości dopełniał zapach ludzkich wnętrzności niedawno rozwleczonych między drzewami – leżących na ziemi ciał było bowiem tak wiele, że nawet padlinożercy ukryci w Mroku nie byli w stanie zeżreć wszystkiego w ciągu jednego czy dwóch dni. Kilka przypominających dzikie psy zwierząt nawet teraz kręciło się na pobojowisku i walczyło o najlepsze kąski albo ogryzało kości.
Nie wytrzymałem i zwymiotowałem głośno, a do oczu napłynęły mi łzy. Psy usłyszały mnie i zaczęły się zbliżać, jeżąc sierść i warcząc groźnie. Najwyraźniej były gotowe walczyć o swój posiłek. A może po prostu rozsmakowały się w ludzkim mięsie i nabrały ochoty na świeższe kąski.
Ori niemal od niechcenia wymamrotała formułę pozwalającą skupić się jej na żywiole ognia, który postanowiła zawezwać, a po chwili największa z bestii stanęła w płomieniach. Nim reszta stada zniknęła we mgle, agonia basiora dobiegła już końca.
Natychmiast poszedłem za przykładem Orlei i spróbowałem podpalić jedno z uciekających zwierząt. Nagle ogarnęła mnie bowiem nieopisana wręcz wściekłość oraz żądza mordu i zemsty. Okazało się jednak, że wywołanie ognia zdolnego trawić żywą istotę jest o wiele trudniejsze niż podpalenie żagwi czy suchej szczapy, więc stwór, którego obrałem sobie za cel tylko zawył krótko, boleśnie, a potem pomknął niezdarnie w las, skomląc przeraźliwie. Byłem rozczarowany, ale Ori mruknęła:
– Jak na pierwszy raz całkiem nieźle. Suczy syn najprawdopodobniej do wieczora i tak zdechnie od poparzeń i z bólu. Ale twoim Totemem się, niestety, nie stanie; nie mamy czasu, żeby podążać jego tropem. – Orlea przy pomocy kolejnego zaklęcia zgasiła wciąż tlące się truchło, a potem zmiażdżyła butem na wpół otwartą szczękę bestii i niedbale wrzuciła jeden z ułamanych kłów do przytroczonej do pasa sakiewki. Kolejny Totem. – Czujesz się już lepiej?
– Zdecydowanie – przyznałem. I była to prawda; użycie magii wymaga absolutnej koncentracji na którymś z żywiołów, więc przywołanie ognia pomogło mi oczyścić umysł i serce ze strachu i obrzydzenia. Nagle zdałem sobie jednak sprawę, dlaczego moja magia okazała się nieskuteczna: rozproszył mnie gniew.
Wymarłe czy nie, Miasto Gałęzi wciąż było doskonale ukryte wśród liści i we mgle, więc z ziemi nie byliśmy w stanie oszacować, jak bardzo jest zniszczone i czy ktoś tam ocalał, a Ori nie chciała tracić czasu na żmudną wspinaczkę.
– Lepiej przeszukajmy okolicę. Napastnicy nie mogli zniknąć bez śladu, zwłaszcza, jeśli zabrali ze sobą jeńców.
– Myślisz że Wiewióry trafili w niewolę?
Ori kiwnęła głową.
Ruszyliśmy więc w głąb terytorium osady, a mgła odsłaniała przed nami coraz więcej zwęglonych i rozszarpanych ciał. Gdzieniegdzie walały się też resztki spalonych budynków, a nawet kilka ściętych drzew ze strawionymi ogniem koronami. Smród stawał się nie do zniesienia, więc zwymiotowałem jeszcze kilkakrotnie, a i Ori w końcu się poddała i ulżyła trzewiom.
Wreszcie jednak wyszliśmy poza obszar Miasta Gałęzi i trafiliśmy na wyraźny trop dużego oddziału, prowadzący gdzieś dalej w przeklęty Mrok.
– Jest tak, jak myślałam – rzekła w końcu Ori. – Trupów jest bardzo wiele, ale z pewnością nie leżą tutaj wszyscy mieszkańcy osady. Może nawet nie połowa, a wątpię, by reszta zdołała uciec lub się ukryć, skoro nawet w swoich domach nie byli bezpieczni. Może niektórzy, ale na pewno nie wszyscy… Ruszajmy!
– Chcesz iść za bandytami?
– Oczywiście. Przecież na tym polega nasze zadanie!
– Więc myślisz, że za… – zabrakło mi słów więc tylko wskazałem ręką za siebie – za to odpowiadają ci sami ludzie, którzy napadli na nas?
– Jestem tego prawie pewna – odparła, ruszając po śladach. – Nie jestem za to przekonana, czy to rzeczywiście byli ludzie. Nie zauważyłam żadnych zwłok, które jakoś wyraźnie odróżniałyby się od trupów Wiewiór, a przecież oni się zajadle bronili. Widziałeś przecież, te wszystkie strzały, włócznie i miecze… Poza tym tutaj też użyto magii tak potężnej, że nie jestem sobie tego w stanie nawet wyobrazić.
Następne godziny ciągnęły się niczym najgorszy koszmar. Trop wciąż był wyraźny, zwłaszcza, że od czasu do czasu znajdywaliśmy upiorne drogowskazy w postaci zwłok, najczęściej dziecięcych, co tylko potęgowało ponurą, przerażającą atmosferę Mroku. Po wypróżnieniu żołądka szybko zaczął doskwierać mi głód, ale z całą pewnością nie przełknąłbym nawet kęsa, zwłaszcza, że naszym głównym prowiantem było suszone mięso, więc męczyłem się okrutnie.
Kiedy jednak Mrok zaczął się pogłębiać, zwiastując nadejście nocy, najdłuższej, jaką miałem przeżyć w całym swoim życiu, osiągnęliśmy wreszcie nasz cel – obozowisko, bo z całą pewnością to było tylko obozowisko, wroga.
Po cichutku wspięliśmy się na rosnący w pobliżu wieliść i obserwowaliśmy otoczenie.
Kupa niewielkich, bezkształtnych namiotów rozrzuconych bez żadnego porządku, szpeciła ogromną polanę, którą najwyraźniej zupełnie niedawno wyrąbano w środku puszczy. Powalone drzewa leżały na wielkim stosie na tyłach obozu, a ich gałęzie służyły za paliwo do licznych, choć niewielkich ognisk, przy których snuły się milczące cienie. Na samym środku polany stała wysoka palisada z bramą ryglowaną od zewnątrz – więzienie, w którym przetrzymywano jeńców. Na dwa najwyższe pale, do których zamontowane były skrzydła bramy, zostali nabici ludzie. Jeden z nich wciąż się jeszcze ruszał, a ja ku swemu przerażeniu, rozpoznałem Elg, żonę Bardila; dobrą, łagodną kobietę, której całym światem był mąż i maleńkie dzieci, teraz być może martwe i szarpane przez dzikie psy.
Znów zawrzał we mnie gniew i chęć mordu, nieskończenie potężniejsza niż przedtem. Jednak nim zdołałem zrobić cokolwiek głupiego, Ori szturchnęła mnie w bok i przecząco pokręciła głową, a potem wskazała na rozbity obok palisady, znacznie większy namiot, obłożony skórami dzikich zwierząt. Przed odchylonym wejściem płonęło duże, jasne ognisko, przy którym grzał się… demon.
Istota była ogromna; ludzkie czaszki wieńczące łańcuchy, którymi ciasno oplotła swoje nagie ciało, wydawały się przy niej nie większe od dorodnych jabłek. W blasku ogniska skóra demona mieniła się barwą niebieskawosiną, jak u topielca, który zbyt długo przebywał w wodzie. Niemal ludzka twarz wykrzywiała się w paskudnym uśmiechu, a z ust wystawały – widziałem to nawet z tak dużej odległości – wielkie jak u smoka zębiska. Najdziwniejsze jednak było to, że od pasa w dół stwór składał się wyłącznie z dymu, czy może mgły; jakby ze swoich trzewi wypluł go sam Mrok, i unosił się nieznacznie nad ziemią.
Widok demona natychmiast ostudził mój zapał i odebrał całą odwagę. Siedzieliśmy więc na drzewie, zupełnie bezradni, bojąc się nawet szeptać. Ori próbowała liczyć wrogów i zapamiętać jak najwięcej szczegółów, które mogłaby potem przekazać starszyźnie – w końcu naszą misją było przeprowadzenie zwiadu, a nie walka z demonami – ale wiedziałem, że – tak jak ja – nie może pogodzić się z myślą, iż miałaby stąd odejść i porzucić naszych ludzi.
Oczywiste bowiem było, że innej szansy na ocalenie mieć nie będą – starszyzna zarządzi raczej ucieczkę całej osady, niż zdecyduje się wysłać ludzi do walki. Zresztą, gdyby nawet, to szanse na zwycięstwo byłyby nikłe – nie jesteśmy wojownikami – a dla wielu jeńców i tak będzie już za późno.
Nagle na polanie coś zaczęło się dziać. Sługusy demona ustawiły się w wielkim kręgu, a on sam stanął niemal pośrodku i uniósł rozłożone ręce. Po chwili tuż przed nim zmaterializował się jeden z domów z naszej osady. Żołnierze wbiegli do środka i po chwili wywlekli dwoje starszych ludzi, których znałem, ale tylko widzenia. Starzec próbował się bronić, a jego żona krzyczała. Potwór zaledwie spojrzał na tę parę i wykonał wzgardliwy gest, jakby odpędzał robactwo. W dwa uderzenia serca oboje jeńcy byli już martwi.
– Na wszystkich bogów! – jęknąłem. – Musimy coś zrobić!
– Nie, Bari. Jeszcze nie. Spójrz, przygotowuje się do ściągnięcia kolejnego domu! – I rzeczywiście; ciała i budynek, przypominający teraz pustą skorupę wyniesiono poza krąg, a demon znów zaczął się koncentrować.
– Tym bardziej musimy go powstrzymać!
– Nie teraz! Zauważyłeś, ile sił stracił podczas wykonywania tego zaklęcia? Nie wiem, jakiego rodzaju jest to magia, ale kosztuje go bardzo wiele mocy. Kiedy użyje czaru ponownie, będzie wyczerpany. Wtedy go zaatakuję, a ty uwolnisz jeńców i poprowadzisz ich do lasu, a potem wrócicie do Wiszącej Osady.
– Ale…
– To nasza jedyna szansa!
– Nie pozwolę, byś walczyła z nim sama!
– Obiecałeś mnie słuchać, pamiętasz?
– Nie!
– Bari…
– Uwolnię ich, a potem ci pomogę… Szybko, musimy ruszać!
Nie czekając na odpowiedź Ori, zacząłem się zsuwać z drzewa. Demon ściągnął bowiem właśnie kolejny dom i naprawdę wyglądał na wyczerpanego. Nie zwracałem uwagi na to, co się dzieje w kręgu, tylko pędziłem do palisady. Skupiłem się na wezwaniu żywiołu wody, a gdy mi się to udało, zamroziłem skobel bramy. Następnie skupiłem się raz jeszcze i wykonałem ten sam czar, celując jednak w strażników. Używanie magii wody w takich warunkach było o wiele prostsze i mniej energochłonne, a jej działanie na żywe istoty – pełne przecież płynów – znacznie mocniejsze niż w przypadku innych żywiołów. Tak jak uczyła mnie ciocia, zacząłem od ust, by wróg nie miał możliwości nawet krzyknąć. Zaklęcie objęło jednocześnie trzech wojowników, w ciągu chwili zamieniając ich w słupy lodu. Jednemu z nich wyrwałem z martwej ręki włócznię uderzyłem nią w zamek, a ten rozpadł się niemal bezgłośnie. Pociągnąłem jedno ze skrzydeł bramy, krzyknąłem do zgromadzonych w środku ludzi: „Uciekajcie!” i przestałem się nimi interesować.
Ze strony placu słyszałem bowiem śmiech potwora i przekleństwa Ori. Demon wymachiwał łańcuchami, a ciotka robiła uniki, próbując jednocześnie trafić go nożem – jedyną bronią, jaką uznają czarodzieje – i różnymi zaklęciami. Demon nic sobie jednak nie robił z jej magii, a ostrza unikał bez problemu. Nawet skrajnie wyczerpany był dla Orlei zbyt potężnym przeciwnikiem.
Żołdacy nadal stali w kręgu, z rozbawieniem obserwując ten pojedynek, więc nikt nie zauważył ucieczki jeńców, ani tego, że powoli skradam się w ich stronę.
W końcu stwór trafił Orleę jedną z wirujących czaszek prosto w pierś. Kościana kula rozpadła się na kawałki, a dziewczyna bluznęła krwią i opadła na kolana. Demon zbliżał się do niej niespiesznie, sunąc w powietrzu, a ja zrozumiałem, że mam tylko chwilę, by coś zrobić.
Ścisnąłem mocniej włócznię i wypowiedziałem zaklęcie, a potem rozepchnąłem zaskoczonych żołnierzy i przyskoczyłem do demona, krzycząc „Giń!”. Zaatakowałem, celując prosto w serce, a stwór zareagował dokładnie tak, jak modliłem się, by zareagował: niedbałym ruchem ręki odbił broń. Lecz w tej samej chwili górna połowa lancy, zmieniona wcześniej w sopel lodu, rozpadła się na drobne kawałki, a ta jej część , która pozostała mi w ręce, z całym impetem wbiła się w ciało wroga. Rana, choć głęboka, nie była śmiertelna, ale wystarczyła, by demon zamarł na chwilę, zaskoczony. Wykorzystałem ten fakt i rzuciłem nożem, trafiając prosto między oczy bestii – tego też nauczyłem się od Ori.
Stwór spojrzał na mnie jakby z niedowierzaniem, a potem rozwiał się niczym mgła rozpędzona przez silny wiatr. Ciężkie łańcuchy, które dotąd spowijały ciało potwora, opadły z metalicznym brzękiem na ziemię, a ja przypadłem do Orlei, zupełnie zapominając o pozostałych nieprzyjaciołach. Ci stali jednak ogłupiali, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało. A gdy po chwili między nich wpadli oswobodzeni jeńcy – Wiewióry i nasi, a także Borsuki i przedstawiciele innych plemion, których nie rozpoznawałem, a które najwidoczniej już przestały istnieć – i zaatakowali, uzbrojeni głównie w pięści i gałęzie, najeźdźcy rzucili się do ucieczki. Nie wszyscy jednak zdołali ujść, a ci, którzy padli pod ciosami swoich niedawnych więźniów, również rozpłynęli się w powietrzu niczym złe sny w blasku poranka.
– Oni wrócą, prawda? – zapytałem.
– Tak, ale nie myśl teraz o tym… – Z ust Ori spływały dwie cienkie strużki krwi, a mówienie przychodziło jej z wyraźnym trudem – Jestem z ciebie bardzo dum… na, Barhunie, synu Tobariego. – Następnie wskazała na leżące w wydeptanej trawie łańcuchy i rzekła: – Zdobyłeś dzisiaj naprawdę wspaniały Totem.
Potem westchnęła cicho i zamknęła oczy, a na jej ustach rozkwitł pogodny uśmiech.
@Edit: Zapomniałem dodać, że to moja praca z innego forum, przepraszam za kłopot